Pracuję w swoim zawodzie ponad 20 lat. Na początku była to niesamowita przygoda. Nauczając innych, sam uczyłem się równie wiele. Podobało mi się. Czułem się spełniony. Czułem się przydatny, potrzebny. Niepowodzenia były lekcjami, sukcesy przynosiły ogrom satysfakcji. Nie będę ukrywał, nie zawsze tak było czy tak jest.
No bo ileż można tłumaczyć w kółko to samo? Ileż można słyszeć wciąż te same błędy? Ileż można cierpliwie słuchać o nie swoim życiu, nie swoich wyzwaniach, nie swoich preferencjach? Ileż można dać z siebie? Dużo, ale każda studnia ma dno i woda się w niej kończy.
Teraz wiem, że pieniędzmi jej nie zapełnię. Nawet jeśli, poczuję się lepiej tylko przez chwilę. Pustka wróci i w oczy spojrzy. Jak mogę sobie zatem pomóc? Przecież wiem, że jestem dobry w tym, co robię. Wiem, że każdy (prawie) mój kursant osiągnie to, czego chce. Na samym początku naszej pracy jestem w stanie przewidzieć, ile wysiłku trzeba. A czasami mi, mi się po prostu nie chce.
Zmieniam optykę. Nie myślę w liczbie mnogiej – kursanci, lecz koncentruję się na każdym pojedynczym człowieku – kursancie. Pomagam tej konkretnej osobie, w tej konkretnej sprawie. Chcę go / ją wesprzeć w dążeniu do spełnienia marzeń. Niech myślą o mnie i pamiętają mnie jako tego lektora, który drzwi do całego świata pomógł im otworzyć. A świat jest piękny i móc go zwiedzać jest zaszczytem.